Po drodze do Pokaranu (do Jaisalmeru ponoc nie ma bezposredniego polaczenia z Phalodi) zobaczylem Ramdeore, wygladajaca na dosyc popularne centrum pielgrzymkowe. Podjechalem jeszcze 10km do Pokaranu zeby cos zdjesc i wrocilem sie w poszukiwaniu mety. Trafilem na jedna z mnostwa dharamsali, moze nie najtansza, ale przynajmniej akceptujaca foreignersow.
Jak na ogolny offseason w tym rejonie Indii to jest tu nawet sporo ludzi, nawet parke foreignersow spotkalem.
I jeszcze jakies wielkie halo bylo, bo wpadl w odwiedziny jakis guru z Gujaratu, wiec wszyscy sie zbiegli zeby go przywitac wykrzykujac co chwila jakies hip hip hura.
W LP o miescie ani slowa, angielski slabo, ale jest gdzie spac i co zjesc, wiec mozna wpadac. Nawet jest bajorko z woda (w odroznieniu od bajorek w Pushkarze i Bundi) na tylach swiatyni.
3 wiochy na trasie Nagaur-Phalodi. Mialem jeszcze ochote na jakis skok w bok, bo od glownej trasy co jakis czas odchodza mniejsze, czesto nieutwardzone drozki, ale zrobilo sie troche goraco i troche badziewnie jesli chodzi o warunki do focenia. W Chadi sobie posiedzialem w jednej chalupce jak na zdjeciach sluchajac opowiesci starszego pana o deszcze, ktorego dlugo nie bylo i na ziemi, na ktorej kiedys cos uprawial dzis jest tylko piasek. I ze jest ogolnie bidnie. Tyle co zrozumialem z hindi.
Czesc tubylcow to tzw Bishnoi. Jak ktos nie ma ochoty jechac samemu to masa agencji organizuje wypady do takich wiosek.
Po drodze z ranca maszerowaly grupki kolorowo ubranych babek, gdyby nie to, ze niosly kilofy i nie bylo music bandu, mozna by pomyslec, ze to procesja weselna. Ale to nie procesja weselna tylko laski kopia w ziemi water tanki, ktore beda zbierac deszczowke z nadchodzacego monsunu, zeby przez nastepny rok ludzie mieli co pic.
Nie mam gdzie sie skryc przed upalem, w hotelu rownie goraco jak na dworze
Z Pushkaru wzialem busik do Nagaur, gdzie po zjedzeniu w miare sympatycznej (jak na Indie) paneer parothy zagadalo mnie dwoch kolesi, jeden jechal w przeciwnym kierunku, ale drugi, Suresh, do Phalodi, podobnie jak ja. A nie, sory, do Kichanu, 10km od Phalodi. Ups, znowu zmiana planow, jedzie do wiosko 30km od Phalodi. Potem jeszcze pare razy sie platal w zeznaniach, w koncu stanelo na jakiejs mega dziurze ponad godzine drogi od mojego celu. Juz prawie przyjalem jego zaproszenie do wsi, kiedy sobie uswiadomilem, ze prawie jestem bez grosza i potrzebuje bankomatu chyba nawet bardziej niz wody.
Do Phalodi prowadzi 150km trasa przez puszcze, ktora znalem do tej pory tylko z google mapsow i ktora to trasa znalazla sie w jednej z wersji planow wycieczki. Czasem jakies male miasteczka sie pojawialy, a tak to tylko piasek, drzewka, wielblady i krowy. I piasek. I jeszcze wiecej piasku.
W Phalodi najpierw wpadlem do jakiejs przyjemnie schlodzonej do 36st knajpki obok jeep standu uzupelnic zapasy plynow a potem ruszylem na poszukiwaniu hotelu. Napisy w hindi doprowadzily mnie do jednego guest housu z sympatycznymi cenami (75/125 za singla) ale niestety ten nie akceptowal bialasow. Zameldowalem sie w hotelu Sunrise, kolo dworca autobusowego, 250 za pokoj (to tak jakby ktos planowal tu przyjechac a nie chcial spac w polecanym przez LP hotelu Lal Niwas za 2 kafle), styl indyjski czyli brudne sciany z odpadajaca farba, ale da rade. Nawet jest tv (niedzialajacy).
Wczesniej po krotkim pobycie na dworze bylem mokry od potu. Teraz jestem suchy, bo pot od razu wysycha. Tak jest goraco.
Zaraz po oplaceniu hotelu zaczalem sie szwedac w celu znalezienia bankomatu. Znalazlem, ale nie moglem nic wyplacic, a 200 rupii, ktore mi zostalo w portfelu to nie za duzo. Lubie takie akcje, ale jeszcze bardziej lubie jak jednak bankomaty wspolpracuja. Drugi zadzialal, kamien spadl z serca i moglem spokojnie ruszyc na poszukiwanie kina gdzie graja wlasnie Rajneeti. Po drodze zaczepil mnie koles na motorze, mowi, ze film sie wlasnie zaczal. Wpadne kiedy indziej. Za to podwiozl mnie do sklepiku przyjaciela, gdzie sobie siadlem na neta.
Jeszcze tylko zarcie z Bangladeszu mi brakuje do kompletu, choc thali w malej lokalnej knajpce mnie nie zabilo, niewykluczone, ze jutro sie tam pojawie.
Pushkar – odwrotnie niz Bundi – spodziewalem sie wiekszej komerchy a sie okazuje sympatycznie (ciekawe jak jest w sezonie), zostalem jedna nocke dluzej niz planowalem. Drugiego dnia wybralem sie na wies. Najpierw Bassi parenascie kilo na pln-wsch. Mala wiocha, z zewnatrz w normie, ale jak sie zajrzy glebiej to sie robi fajnie. Czuc, ze byli tu turysci, ale raczej w niewielkiej ilosci. 3km i 2 litry wody dalej jest jakas mala swiatynka i skalisto kamieniste gorki, po ktorych mozna sobie polazic. Po drodze trafilem na szalasik rodzinki wypasajacej kozy, z ktorymi sobie pogadalem w hindi (a moze w marwari?) i walnalem herbatke ze swiezo wydojonego mleczka.
Kawalek dalej wielblady sie pasly, a pilnowal ich sympatyczny pan, ktory zazadal grubej kasy za zrobienie im fot. Rozpoczelismy nasze spotkanie od wojny na slowa (oczywiscie po ichniemu) a skonczylismy na zdjeciu pana z bananem na twarzy.
Po jeszcze jednej herbatce w centrum wsi wrocilem do Pushkaru, zeby cos normalnego przekasic i jechac dalej. Tym razem do Thanwli. W zakamarki nie wlazilem, bo na glownej ulicy spotkalem kolesia, ktory mnie zaprosil do domu na herbatke i pare fot. Gadka oczywiscie w hindi, ale tylko z panem, w pokoju siedziala zona i moze z raz cos mruknela do pana a tak to siedziala cicho.
Ze zdziwieniem stwierdzam, ze Indie maja jeszcze jakis potencjal i to nawet w duzej bliskosci (lub malej dalekosci) od bardzo turystycznych miejsc. Moze nie jest tak jak w Bd, ale jest niewiele gorzej, a minusy (nawet te jedzeniowe) rekompensuje cala wizualna otoczka.
Zostalo 10 dni, czas sie wziac do roboty i zrobic przynajmniej z 1 zdjecie…
Z Jhansi na pociag do Bhopalu oczywiscie nie mialem co liczyc (i tak dobrze, ze byly bilety na za dwa dni, ale to troche za pozno) wiec wzialem tuktuka na dworzec autobusowy, zeby stamtad kombinowac dojazd do Sanchi kolo Bhopalu. Bezposredniego autobusu nie ma, wiec pojechalem najpierw do Sagaru, do ktorego prowadzi calkiem sensowna droga, a niedlugo chyba nawet platna autostrada, a stamtad do Sanchi powinno byc blisko. Ale popelnilem strategiczny blad – zamiast podjezdzac po kawalku do coraz to blizszego miasta autobusami odjezdzajacymi co parenascie minut to czekalem 1.5h na bezposredni bus do Sagaru. Dotarlem po 16ej a to bylo juz za pozno na dojechanie do Sanchi.
Pojechalem wiec do Bhopalu z nadzieja, ze po zjedzeniu kolacji udam sie w nocna podroz do Koty, ale niestety nic z tego i zostalem w Bhopalu, miejscu nieprzewidzianym w zadnym z moich planow. Odpuscilem sobie za to Omkareshwar i okolice, ktory byly chyba w najsampierwszej wersji, a potem pojawialy sie i znikaly co jakis czas na rzecz innych czesci Indii.
17.06
Na trasie Bhopal-Kota jest jedna miejscowosc z jakims stosunkowo niewielkim fortem (Rajgarh) oraz druga z wygladajacym, przynajmniej z daleka, calkiem niezle (Narsinghgarh, 2.5h drogi z Bhopalu). O ile Rajgarh chyba mozna sobie odpuscic to brak w przewodniku informacji o tym drugim forcie uwazam za spore fapa. Samo miasteczko tez wygladalo spoko a kolejny a la cyganski taboret na pzredmiesciach znowu sprawil, ze chcialem wysiasc z autobusu. Ale znowu nie wysiadlem.
Po prawie 24h w lokalnych autobusach (z 4h przerwa na sen) dojechalem w koncu do Bundi. Mysle, ze gdyby to bylo jedno z pierwszych miejsc jakie bym zobaczyl w Indiach to bylbym zachwycony, a tak to po prostu fajne miasteczko, labiryncik ulic z domkami pomalowanymi na niebiesko (chyba nawet bardziej niz w Jodhpurze – Blue City) i roznymi malowidlami na scianach przedstawiajacymi sceny z zycia wladcow.
Brak komentarzy
RSS :: TrackBack